Pies konał, dzieci patrzyły

Sobota, 24 lutego 2007r.

Uczniowie zarzucają dyrekcji szkoły, że ta nie zrobiła nic, by pomóc konającemu na szkolnym placu zwierzakowi. Zszokowani młodzi ludzie uczący się w jednej z klas chcieli zrobić składkę. Pieniądze miały zostać przeznaczone na zapłacenie lekarzowi weterynarii, by ten ratował psa. Nie pozwolono im na to.

– Nie rozumiem, dlaczego nam nie pozwolono. Przekonana jestem, że tego biednego psiaka dałoby się uratować, ale nam nie dano. Do szkoły nawet nie wezwano weterynarza – złości się Ania, jedna z uczennic.

Inny z uczniów twierdzi, że agonię czworonoga oglądało kilkadziesiąt osób. Twierdzi, że nikt nie mógł skupić się na zajęciach. Wszyscy byli zbyt poruszeni, tym co się działo ze zwierzęciem. Cały czas pozostawało w konwulsjach. Niektórzy wybiegli na dwór, by próbować je ratować. Nie udało się. Za śmierć psa obwiniają teraz dyrekcję szkoły.

– Można było go ocalić. Wystarczyło chcieć zadziałać. Nikt nam nie powiedział, co się dzieje. Dlaczego nie wezwano weterynarza – pyta ze smutkiem Kasia, świadek zdarzenia.

Rzeczywiście. Żaden z lekarzy weterynarii nie pojawił się w szkole. Dyrektor szkoły Paweł Kałuda i jego zastępczyni Romualda Sobczak nie czują się jednak winni śmierci psa. Uważają, że wystawiona opinia jest krzywdząca dla nich. Kałuda twierdzi, że feralnego dnia kiedy rozpoczynał pracę przed godz. 7 widział psa. Jego zdaniem nic nie wskazywało, że cokolwiek może mu dolegać. Widok bezpańskiego zwierzaka nie zdziwił go szczególnie, bo jak mówi, psy często wchodzą na teren parku, w którym stoi szkoła. Dwie godziny później był na spotkaniu w Sieradzu. Tam telefonicznie odnalazła go Romualda Sobczak. Dzwoniła z pytaniem, czy w szkolnej kasie znajdą się pieniądze na sprowadzenie weterynarza. Lekarz jest potrzebny, bo na terenie szkoły kona pies. Kałuda zdecydował, że na ten cel pieniądze muszą się znaleźć. Sprowadzeniem lekarza zajęła się pracująca w administracji Henryka Koper.

– Sama nie wiem, ile wykonałam telefonów, by ktoś do nas przyjechał i uratował tego psiaka. Przyjmujący w Sędziejowicach weterynarz był nieuchwytny. Dzwoniłam do kilku osób w Łasku, również bezskutecznie. Zaalarmowałam Urząd Gminy, by swoimi ścieżkami dotarli do kogoś, kto mógłby uratować psa. Przestałam dzwonić, kiedy zwierzę padło. Wszystko to trwało ponad trzy godziny – denerwuje się Henryka Koper.

Wicedyrektor Romualda Sobczak twierdzi, że w tym czasie zajmowała się rozemocjonowanymi uczniami. Mówi, że trudno sobie było z nimi poradzić. Liczna grupa zgromadziła się wokół zwierzęcia. – Nie dziwię im się. To wrażliwi młodzi ludzie. Z przekonaniem stwierdzam jednak, że to nie było miejsce dla nich. Nie powinni tego oglądać. Dlatego dość konsekwentnie musiałam zareagować, wyganiając wszystkich do klas. Uczniowie nie byli z tego powodu zadowoleni, ale trudno. To nie ich rola. W takich niezręcznych i przykrych sytuacjach muszą interweniować nauczyciele i dyrekcja szkoły – ucina dyskusję Sobczak.

Zdaniem eksperta
Przemysław Rybiński, lekarz weterynarii z Łasku
– Takie sytuacje są bardzo niebezpieczne. Nie można wykluczać, że zwierzę choruje na wściekliznę. Dlatego uważam, że dyrektorzy postąpili słusznie, nie dopuszczając dzieci do psa. W takich sytuacjach należy dzwonić do pogotowia weterynaryjnego. Takiego niestety w naszym, czy ościennych powiatach nie ma. Jeśli nieznane nam zwierzę jest w stanie agonalnym, po prostu trzeba doczekać, kiedy dokona żywota. Nikt nie powinien się do psa zbliżać. Niestety, w takiej sytuacji trzeba postawić na szali życie zwierzęcia i bezpieczeństwo człowieka.

Co na to prawo?
Ustawa z dn. 21 sierpnia 1997 o ochronie zwierząt za nieuzasadnione lub niehumanitarne zabijanie zwierząt i znęcanie się nad nimi przewiduje karę roku więzienia, ograniczenia wolności lub grzywnę. Za szczególne okrucieństwo można trafić do więzienia nawet na dwa lata (art. 35).

 

Włodzimierz Rychliński - Dziennik Łódzki
źródło: http://www.naszemiasto.wp.pl/pies/

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie