Rozmowa z anonimowym organizatorem akcji społecznych
Jesteśmy bardzo „prozwierzęcym” narodem. Z badania Kantar Public wynika, że ponad połowa Polaków ma w domu jakiegoś pupila. Masowo deklarujemy również wrażliwość na los tych zwierząt, którym się nie poszczęściło i żyją na ulicy lub – w najlepszym przypadku – trafiły do schroniska. Szkoda tylko, że z tych deklaracji tak niewiele wynika.
Nie wiadomo, ilu dokładnie jest społeczników, którzy poświęcają swój czas i nierzadko też prywatne pieniądze na pomoc bezdomnym, pokrzywdzonym zwierzakom. Wiemy natomiast, że ich praca bywa skrajnie niedoceniana, a często wręcz wyszydzana. O trudach pomagania naszym „braciom mniejszym” rozmawiamy z Panem Mariuszem - anonimowym koordynatorem akcji społecznych.
Redakcja: Krótkie pytanie: chcemy pomagać czy nie?
Pan Mariusz: Chciałbym udzielić równie krótkiej odpowiedzi, ale to niemożliwe. Powiem tak: chcemy, ale najczęściej kończy się tylko na deklaracjach. Opiszę to na prostym przykładzie. Rodzina wybiera się na spacer, po drodze mija kota z przetrąconą łapą, który dogorywa gdzieś w krzakach. Pada hasło: „Ojej, jaki on biedny, ktoś powinien mu pomóc.” Po czym rodzina kontynuuje spacer, bo za chwilę zamykają lodziarnię. I właśnie o to tutaj chodzi. Pomagać ma „ktoś”, a nie my. Bo przecież ten mityczny „ktoś” ma nadprzyrodzone moce, worek pełen pieniędzy i jeszcze mnóstwo wolnego czasu.
Od początku akcji obserwuję bardzo niepokojące, a wręcz frustrujące zjawisko. Chodzi mi o „spychologię”. Polacy w teorii są wrażliwi na los zwierząt, ale w praktyce wolą zrzucać odpowiedzialność na innych. To trochę tak, jak z wystawnymi balami charytatywnymi. Koszty organizacji przewyższają zebraną kwotę, no ale wszyscy dobrze się bawili i mają czyste sumienia, bo przecież „pomogli”.
Redakcja: To mocne zarzuty. Ktoś mógłby na nie odpowiedzieć: przecież są stowarzyszenia i fundacje, które pozyskują pieniądze na swoją działalność i powinny wydawać je na pomaganie zwierzakom.
PM: Nie chcę wypowiadać się za innych. Wyjaśnię tylko, że np. moja akcja to inicjatywa w 100% pro bono. Jesteśmy wolontariuszami, nie bierzemy za swoją pracę żadnych pieniędzy, nikt nie otrzymuje wynagrodzenia. Musimy więc być aktywni zawodowo, aby się utrzymać i dodatkowo finansować działalność charytatywną. Mamy swoje biznesy, korzystamy też ze wsparcia zaprzyjaźnionych osób, ale to wciąż zdecydowanie nie wystarcza.
Redakcja: Jak dowiadujecie się o potrzebujących zwierzętach?
PM: Najskuteczniejsza jest poczta pantoflowa oraz bezpośrednie zgłoszenia od mieszkańców na ternie miast na których prowadzimy akcje. Tutaj jednak przechodzimy do sedna naszej rozmowy. Ludzie, którzy informują nas o potrzebującym zwierzaku, w większości przypadków robią to „na alibi”. Są jak ta przykładowa rodzina, która szła do lodziarni. Nawet nie pomyślą, że sami mogliby pomóc kotu czy psu. Przecież „ktoś” się tym zajmie, prawda?
Mnożą się więc telefony w stylu: „Panie, na ulicy takiej i takiej jest słaba kotka z pięcioma młodymi. Przyjedź pan szybko i je zabierz, bo mi żal patrzeć.” Ręce opadają. Po pierwsze: Nasza fundacja to nie Animal Patrol czy schronisko. Nie mamy hycli, specjalnych samochodów i weterynarza na etacie. Nie jesteśmy w stanie reagować na wszystkie takie zgłoszenia. Brakuje nam nie tylko środków, ale też ludzi. Zdradzę, że aktualnie w projekt zaangażowane są na 100% tylko 10 osób! Nie ma fizycznej możliwości, abyśmy zaopiekowali się wszystkimi potrzebującymi zwierzętami.
Redakcja: Sugeruje Pan, że ludzie zgłaszający przypadki pokrzywdzonych zwierzaków, powinni sami im pomóc?
PM: A dlaczego nie? Oczywiście, są różne sytuacje, ale nie wierzę, że zdrowy człowiek, którego stać na wykonanie telefonu czy napisanie maila, nie może się pofatygować i wystawić kilku pudełek z mlekiem, wodą czy suchą karmą. Zawsze służymy radą. Możemy podpowiedzieć, co należy zrobić, aby zabezpieczyć zwierzę i ewentualnie gdzie je odwieźć, aby mogło uzyskać fachową pomoc.
Redakcja: Może ludzie po prostu nie rozumieją, że takie akcje to często inicjatywa bez zewnętrznego finansowania?
PM: Jest to bardzo prawdopodobne, co z resztą potwierdzają telefony i maile od mieszkańców. Nagminnie powtarza się formułka: „Przyjedźcie, zróbcie coś, przecież bierzecie za to pieniądze.” Ja wiem, że w Polsce lubimy zaglądać innym do kieszeni, ale mogę zapewnić, że nasze działania, póki co, finansujemy niemal wyłącznie z własnych, prywatnych pieniędzy. Owszem, otrzymujemy różne darowizny, ale obecnie nie pokrywają one nawet 30% faktycznych kosztów opieki nad zwierzętami.
Jestem przekonany, że robimy znacznie więcej niż inne fundacje czy stowarzyszenia działające w naszym regionie – często dysponujące nieporównywalnie wyższymi budżetami. Osiągnęliśmy już jednak nasz limit i nie zrobimy kolejnego kroku bez większego zaangażowania ze strony sponsorów. Póki co namawiamy więc ludzi zgłaszających przypadki zwierzęcej krzywdy, aby sami spróbowali pomóc. Bo prosić czy wręcz wymuszać pomoc na kimś innym jest bardzo łatwo.
Redakcja: Akcja niesamowicie się rozwinęła, co widać po efektach (dziesiątki zwierząt przekazanych do adopcji). Ludzie doceniają Waszą pracę?
PM: Z tym bywa różnie. Od razu jednak zaznaczam, że nie robimy tego dla splendoru czy sławy. Mamy potrzebę pomagania i każda udana adopcja napędza nas do dalszego działania. Z drugiej strony zdarzają się bardzo przykre sytuacje, gdy ludzie rzucają nam kłody pod nogi, oskarżają nas o „branie kasy za nic” czy zwyczajnie nas wyśmiewają. Nic już na to nie poradzimy. Możemy tylko zaapelować do każdego, kto przeczyta ten wywiad: jeśli nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj.
Jednocześnie chciałbym bardzo serdecznie podziękować wszystkim osobom, które w jakikolwiek sposób angażują się w działalność charytatywną, a zwłaszcza czterem niezmordowanym przyjaciołom naszej akcji. Nie wymienię ich nazwisk, bo na pewno by się obrazili za robienie im „reklamy”. Tak to właśnie działa w naszej Fundacji. Liczy się wyłącznie dobro zwierzaków.
Redakcja: Dziękujemy za rozmowę.