Lęk u psów

Lęk ma ostre zęby

 

Są trzy podstawowe rodzaje bodźców wywołujących stany lękowe u psów – istoty żywe (ludzie, inne psy, rozmaite zwierzęta), sygnały nieożywione (dźwięki, obrazy, zapachy) oraz bodźce sytuacyjne, płynące z otoczenia. Nazywam je często trójkątem bermudzkim stanów lękowych, z którego nie sposób wyrwać się całkowicie. Poziom lęku wywoływanego przez dany bodziec może wahać się od lekkiego przestrachu po pełną reakcję lękową, uruchamiającą mechanizm „walcz albo uciekaj”. A ten może zmienić spokojnego i łagodnego zazwyczaj psa w niebezpiecznego maniaka. Psy w ekstremalnych stanach lękowych mogą atakować i poważnie ranić ludzi, wyskakiwać z okna na dziesiątym piętrze czy siać spustoszenie w domu w poszukiwaniu dróg ucieczki. Stany lękowe bywają co prawda dziedziczne, a więc geny mają tu wiele do powiedzenia, jak choćby w przypadku linii płochliwych pointerów, badanych przez Narodowy Instytut Zdrowia, jednak w znakomitej większości przypadków przyczyn należy upatrywać raczej w złych doświadczeniach życiowych oraz rozmaitych zdarzeń o fatalnych w następstwach. Bardzo często psy lękliwe boją się wielu różnych rzeczy.

I tak pies, który odczuwa lęk przed ludźmi, może jednocześnie bać się szelestu liści albo łopoczącego brezentu. Ten sam pies może także odczuwać umiarkowany lęk przed samotnością albo obawiać się wizyt w gabinecie weterynaryjnym. Umiarkowane lęki często lekceważymy, uznając je za dziwactwa. Kiedy lękliwy pies ucieka z pokoju albo chowa się za kanapą na widok wchodzących gości, właściciel tylko podśmiewa się z niego, dziwiąc się, że ulubieniec obawia się zupełnie nieszkodliwych obcych. Kiedy pies ucieka przed odkurzaczem albo patrzy żałośnie i skomli, gdy wszyscy wychodzą z domu, jego właścicielom nawet do głowy nie przyjdzie, aby uznać to za problem. Przypadłości o podłożu lękowym dostrzegane są często dopiero wtedy, kiedy osiągną stadium krytyczne, męczące tak dla psa, jak i właściciela. Na przykład pies, który boi się burzy, zaczyna się miotać, ziaje i przypada, niemal przykleja się do właściciela, a ten, który boi się ludzi, zamiast chować się, zaczyna na nich warczeć. Dopiero wtedy właściciele zaczynają szukać pomocy u specjalistów.

Zastanówmy się, jakie czynniki otoczenia mają tak wielki wpływ na psychikę psa, że wywołują stany lękowe. Prawdopodobnie są to te same czynniki, które poprzez negatywne doświadczenia, najczęściej we wczesnej młodości, wywołują podobne stany u ludzi. Dzieci, które dorastały w trudnych, często traumatycznych warunkach i nie doświadczyły szczęścia i ciepła normalnego życia rodzinnego, wyrastają na ogół na dysfunkcyjnych dorosłych. Mają często zaniżoną samoocenę, nie potrafią pracować w zespole i normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Dokładnie tak samo jest z psami, które odczuwają lęk przed ludźmi (i są dręczone przez inne lęki). Niemal wszystkie lękliwe psy mają za sobą doświadczenia, które w odniesieniu do ludzi nazywamy traumatycznymi. Wiele z nich dorastało w bardzo złych warunkach, nie mając pozytywnych kontaktów z człowiekiem.

Czasami można bardzo precyzyjnie określić, jakie negatywne doświadczenia z przeszłości miały kluczowe znaczenie, określić intensywność tamtych doznań, a także prześledzić nasilanie się objawów. W niektórych przypadkach jednak przyczyny nie są tak oczywiste i pierwszym zadaniem terapeuty jest przeprowadzenie dokładnego wywiadu, aby ze strzępów wiadomości poskładać sobie mniej lub bardziej dokładny obraz tego, co wydarzyło się w przeszłości. Jedno jest pewne – kochająca i troskliwa rodzina oraz roztoczenie właściwej opieki nad psem, zwłaszcza w pierwszych miesiącach życia, to niezbędny warunek prawidłowego rozwoju psychicznego zwierzęcia.

Praca z jednym z moich pacjentów szczególnie mocno uświadomiła mi, jak niesłychanie istotne znaczenie dla rozwoju psa mają warunki w tych pierwszych miesiącach życia. Tym razem był to jamnik o imieniu Gordy. Należał do mojego kolegi po fachu i jego żony. Mieli tego psa od czasu, kiedy skończył sześć tygodni. Stworzyli mu najlepszy na świecie dom, dając mu taką miłość i opiekę, jaką tylko prawdziwi miłośnicy psów mogą zapewnić swoim pupilom. Wszystko układało się wspaniale dopóki nie okazało się, że Gordy boi się mężczyzn z jasną brodą. Jeśli tylko ktoś taki pojawił się w polu widzenia, Gordy zaczynał histerycznie kręcić się w kółko, szczekać, starając się nastraszyć intruza i przegonić z okolicy. Na początku wydawało się, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego u psa rozwinęła się tak dziwaczna fobia. Mój kolega opiekował się nim od sześciotygodniowego szczenięcia, traktując bardziej jak dziecko niż jak psa. Cała rodzina nie potrafiła sobie przypomnieć żadnego niemiłego incydentu, a już zwłaszcza z udziałem człowieka z jasną brodą. Z czasem problem zrobił się na tyle poważny, że właściciele Gordy’ego zdecydowali się na wizytę u pracującego po sąsiedzku psychologa zwierzęcego.

Podczas szczegółowego wywiadu przypomnieli sobie, że kiedyś zostawili go na cały dzień samego i nie mają pojęcia, co mogło się wtedy wydarzyć. To było dawno, Gordy miał wtedy jakieś dziesięć i pół tygodnia, a jego właściciele wynajęli na ten dzień opiekunkę, żeby się nim zajęła. Ta informacja wzbudziła pewne podejrzenia.
– Ta opiekunka to nie był czasem mężczyzna z jasną brodą? – w jego pytaniu brzmiał cień nadziei.
– Przykro mi, ale nie – odparł mój przyjaciel. – To młoda dziewczyna, moja pracownica.
Psycholog nieco oklapł, ale już po chwili wpadł na nowy pomysł.
– A nikt jej przypadkiem nie odwiedził tego dnia? – dopytywał się.

Ani mój kolega, ani jego żona nie znali odpowiedzi na to pytanie, postanowili więc od razu zapytać dziewczynę. Szybko do niej zadzwonili. Zapytana potwierdziła, że owszem, wpadł do niej na krótko jej narzeczony i rzeczywiście ma on jasną brodę. Pamięta jeszcze, że zaszło jakieś nieporozumienie pomiędzy nim i Gordym, kiedy w kuchni robiła herbatę, ale wszystko szybko wróciło do normy. Żona mojego kolegi, wracając pamięcią do tamtego dnia, przypomniała sobie, że kiedy wrócili do domu, Gordy był troszkę wystraszony, chował się pod krzesłami, biegał wokół pokoju, słowem wyglądał na zaniepokojonego. Nawet zastanawiali się, czemu jest taki nieswój, ale zbagatelizowali całe wydarzenie, zwłaszcza że następnego dnia pies zachowywał się już normalnie. Ale to były tylko pozory, nieprzyjemne zdarzenie, które miało miejsce w obecności mężczyzny z jasną brodą, zapadło mu głęboko w pamięć i zagnieździło się w jego umyśle jak komórki rakowe, czekając tylko, aby ujawnić swe zgubne działanie. Gordy, który na co dzień był całkiem spokojnym, dobrze ułożonym psem, na widok jasnej brody zmieniał się w potwora z piekła rodem.

W ramach eksperymentu lekarz poprosił, aby pierwszy w życiu Gordy’ego brodacz przyszedł do jego gabinetu. Natychmiast rozpętało się piekło, bowiem Gordy niemal eksplodował atakiem agresji. Ten psiak, małych w końcu rozmiarów, zamiast ze strachu schować się w najdalszym kącie, z niespotykaną furią stawił czoło temu, co go tak przerażało. Należało wtedy rozpocząć program odczulania i ponownego treningu. Zamiast tego wybrana została nieco już przestarzała technika unikania bodźca. Było to o tyle łatwe, że Gordy zazwyczaj przebywał w domu, gdzie obcy, nie wspominając już o tych z jasną brodą, pojawiali się stosunkowo rzadko.

Wiele psów dotkniętych przypadłością lęku przed ludźmi odnosi całkiem spore sukcesy w zastraszaniu i szybko uczy się kontrolować sytuację. Szczególnie dobrze, co oczywiste, udaje się to psom dużym. Jeśli pies lękliwy ma skłonność do dominacji, wtedy pojawiają się dodatkowe czynniki stymulujące reakcje agresywne, co dla potencjalnych ofiar może być bardzo niebezpieczne... Zawsze byłem zdania, że te, nader słusznie nazywane „ostre tchórze”, stanowią największe zagrożenie wtedy, gdy nie znajdują żadnej drogi ucieczki. Kiedy wybór jest pomiędzy walką i ucieczką, a uciekać nie ma gdzie, nie mają żadnego wyboru. W naszej klinice zdarzają się pacjenci z opisanym syndromem lękowym.

Kiedy osoba, która ma takiego psa wypuścić z klatki, podchodzi wprost do drzwiczek, wywołuje to natychmiastową agresję. Wystarczy jednak, aby podeszła z boku i otworzyła drzwiczki, a sytuacja jest diametralnie inna. Pies wychodzi chętnie sam, a poza klatką jest spokojniejszy i nie stwarza takiego zagrożenia. Psy dotknięte tym syndromem przejawiają wielką chęć do gryzienia także wtedy, gdy idą na krótkiej smyczy albo są uwiązane na podwórzu, czyli mają ograniczoną możliwość ucieczki. Dla własnego bezpieczeństwa trzeba wiedzieć też i o tym, że psy te uważają „tyły” wroga za mniej groźne niż jego front – innymi słowy najchętniej atakują, kiedy ofiara odchodząc odwróci się do nich plecami. Wiele z nich chwyta za kostkę lub łydkę. Stwarzają znacznie mniejsze zagrożenie, kiedy są puszczone luzem na otwartym terenie. Mogą krążyć wokół wroga, szczekając i strasząc go, jednak dystans, jaki zachowują, jest sprawą ich osobistego wyboru. No i mają możliwość ucieczki. W rezultacie są mniej agresywne i stanowią mniejsze zagrożenie.

Cechą charakterystyczną lęku przed ludźmi jest fakt, że wywołują go jedynie obcy. Ci obcy to na ogół mężczyźni lub dzieci. Wygląda na to, że te dwie grupy najczęściej stwarzają sytuacje nieprzyjemne z punktu widzenia zwierzęcia. No cóż, mężczyźni zdają się bardziej agresywni niż kobiety. A nikomu nie trzeba mówić, do czego zdolne są dzieci. Pod tym względem chłopcy bywają gorsi niż dziewczynki, toteż częściej są celem ataków. Metodą retrospekcji można czasami powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, jak wyglądał napastnik, który zapoczątkował syndrom lękowy. W przypadku psa mojego kolegi bardzo łatwo było się zorientować, że był to mężczyzna z jasną brodą. Inne przypadki bywają trudniejsze. Najczęściej, jak wynika ze statystyk, budzą lęk wysocy mężczyźni w kapeluszu lub z brodą, niemal tak samo często lęk dotyczy dużych butów lub donośnego głębokiego głosu. Czasami wszakże bodźce są natury znacznie subtelniejszej, jak zapach dymu tytoniowego czy określony typ perfum. Miałem i takiego pacjenta, który reagował nerwowo na ludzi po kieliszku, bez względu na to, czy byli pijani, czy nie. Dla mnie nie jest to nic nowego, wielokrotnie bowiem miałem do czynienia z pacjentami, którzy nabawili się urazu do alkoholu po niemiłych incydentach z osobami mniej lub bardziej pijanymi. (Być może jakieś wnioski co do leczenia takich psów moglibyśmy wyciągnąć ze sposobu postępowania w stowarzyszeniu dorosłych dzieci alkoholików).

U niektórych psów lęk przed ludźmi jest tak uogólniony, że widok niemal każdej obcej osoby wywołuje agresję. To powoduje, że zastosowanie programu odczulającego jest niemożliwe, bowiem ustalenie pierwotnego bodźca jest niesłychanie trudne. Rozwój sytuacji przy spotkaniu w dużej mierze zależy od zachowania ludzi – i obcego, i właściciela psa. Najgorszą z możliwych kombinacji jest nerwowy, nadmiernie pobudliwy właściciel oraz ofensywny obcy, który na siłę próbuje zaprzyjaźnić się z psem. Członkowie i przyjaciele rodziny zwykle nie mają żadnych problemów z tego typu psami, bo potrafią one być bardzo kochającymi, oddanymi zwierzętami domowymi. Problem jest tylko z obcymi, w odróżnieniu od agresji o podłożu terytorialnym, niezależnie od miejsca spotkania. Jeden z moich pacjentów, Charlie, czarny podpalany mieszaniec, wyglądający na krzyżówkę labradora i owczarka niemieckiego z dodatkiem pit bulla był przypadkiem ekstremalnego lęku przed ludźmi. Atakował każdego obcego, gryząc z furią.

Był to jeden z najpoważniejszych przypadków lęku przed ludźmi, z jakimi do tej pory miałem do czynienia. Przypadek wydawał się niemal beznadziejny, poczułem się więc w obowiązku przedyskutować z właścicielami wszelkie konsekwencje posiadania tak agresywnego psa. Oni jednak uparli się, aby za wszelką cenę ratować ulubieńca. Jeden ze znajomych szkoleniowców zwykł określać takie psy krótko – to Charles Manson w psiej skórze. Całkiem trafne określenie, pomyślałem wtedy, w tym przypadku nawet imię się zgadza. Charlie był wprawdzie bardzo niebezpieczny, ale było mi go żal, wiedziałem bowiem, jak paskudne doświadczenia miały wpływ na jego stan. Jego właściciele, Jessie i John McDonald, weszli do mojego gabinetu bocznymi drzwiami, aby uniknąć spotkania z innymi ludźmi siedzącymi w poczekalni.

Na pierwszy rzut oka było widać, że Jessie jest nadzwyczaj przywiązana do psa, John był z nimi jedynie dla moralnego wsparcia. W gabinecie byliśmy w trójkę. No i oczywiście Charlie. Miałem nieprzyjemną świadomość, że od pierwszych chwil naszej rozmowy Charlie, warcząc i marszcząc lekko wargi, ma oczy utkwione w moich stopach. Ustawiłem je głęboko pod biurkiem, za którym siedziałem. Pies kilka razy zbliżał się do biurka warcząc, by za moment zniknąć z pola mojego widzenia z Jessie niemal przyklejoną do drugiego końca smyczy. Powoli przesunąłem stopy możliwie najgłębiej pod krzesło i nakazałem Jessie ustawić psa tak, bym go widział. Charlie miał jakieś dziewiętnaście miesięcy. Trafił do nich ze schroniska, kiedy miał cztery czy pięć miesięcy, a w dziewiątym miesiącu życia został wysterylizowany. Sterylizacja wszakże nie ma większego wpływu na przypadłości o podłożu lękowym. Podczas wywiadu dowiedziałem się, że zanim trafili do mnie, McDonaldowie byli u innego terapeuty, który stwierdził pozorną agresję i przepisał jakieś proszki. Nie wiem, w jakim wieku był wtedy Charlie, ale to, co ja widziałem w swoim gabinecie, nie wyglądało na pozorną agresję, cokolwiek ten termin miał oznaczać, nie wspominając już o tym, że nie bardzo wiem, jak można coś pozornego leczyć za pomocą tabletek. Nawet właściciele Charliego przyznawali, że mieli poważne problemy z jego zachowaniem i nie bardzo sobie z nim radzili. W domu był upartym dominantem, choć dla McDonaldów nie stanowił śmiertelnego zagrożenia. Gdybyż chodziło tylko o dominację, nie byłby dla mnie taki groźny podczas wizyty w moim gabinecie.

W dalszej części wywiadu dowiedziałem się, jak Charlie podskakuje i szczeka na gości, czasami tylko kłapiąc zębami, czasami nawet gryząc. McDonaldowie stali się pustelnikami. Oczywiście nie z wyboru. Ich znajomi i przyjaciele zwyczajnie przestali ich odwiedzać. W gabinetach kolejnych weterynarzy „Charlie nie zachowywał się zbyt grzecznie”. No, to akurat widziałem teraz na własne oczy. Moje napięcie rosło w miarę jak dowiadywałem się coraz to nowych szczegółów o zachowaniu psa. Patrzyłem, jak Charlie miota się po pokoju, oddychając ciężko, warcząc i rzucając wrogie spojrzenia na moje stopy. Powoli zaczął mi się krystalizować w głowie pewien pomysł – być może w młodości ktoś kopnął go boleśnie i stąd stopy jawią mu się jako przerażający wrogowie?

McDonaldowie przyszli do mnie po poradę, musiałem więc jej udzielić. Zacząłem od zwyczajowego doradzenia zmiany diety na niskobiałkową i zwiększenia porcji ruchu. Doradziłem też żywienie naturalne, podkreślając negatywny wpływ konserwantów na zachowanie. Wtedy dowiedziałem się, że u Charliego stwierdzono ostrą reakcję alergiczną na jeden z konserwantów, którego mieli się wystrzegać. Co do dawki ruchu, to tłumaczyłem im, że im więcej ruchu będzie miał pies, tym dla wszystkich lepiej. Tyle że trudno było zapomnieć o pewnych obiektywnych ograniczeniach, na jakie napotykały próby zapewnienia ruchu takiemu psu jak Charlie. Ja nie chciałbym się na niego natknąć podczas przechadzki po parku. Konieczny był w każdym razie kurs posłuszeństwa, na którym McDonaldowie nauczyliby się kontrolowania psa. Zaleciłem im posługiwanie się komendami złożonymi z pojedynczych słów oraz smakołykami jako nagrodą przy wzmocnieniu pozytywnym. Okazało się, że oboje mają sporą wiedzę na temat technik szkoleniowych, ale wcześniej nie rozumieli, że w przypadku Charliego codzienne sesje są niezbędne, jeśli ma bezbłędnie reagować na każdą komendę. Nie docierał do nich fakt, że powinni wymagać, aby pies za każdym razem wykonywał komendę, przynajmniej gdy panuje cisza i spokój i nic nie rozprasza jego uwagi. Jeśli w takich warunkach właścicielowi udaje się uzyskać zadowalającą reakcję tylko w siedemdziesięciu procentach, na spacerze nie ma większych szans na zapanowanie nad pupilem. Duża porcja ruchu, niskobiałkowa dieta oraz trening posłuszeństwa były niezbędne, jednak trzeba było znacznie więcej, aby zmienić Charliego w psa, który nie będzie stwarzał zagrożenia dla otoczenia.

Wyjaśniłem im, że następnym krokiem będzie program odczulania w kontaktach z niektórymi przyjaciółmi domu. Należało rozpocząć go, choćby dla bezpieczeństwa wszystkich, na spory dystans. Charlie miał przyjąć pozycję siad, a za spokojne zachowanie miał dostawać nagrody w postaci smakołyków. Smakołyki (ewentualnie inne miłe rzeczy) miały pomóc Charliemu skojarzyć sytuację uznawaną wcześniej za groźną z miłymi doznaniami. W kolejnych próbach człowiek miał zbliżać się do Charliego, ale tylko na tyle blisko, by nie prowokować go do nieprzyjaznych reakcji. Spokojne zachowanie należy nagradzać smakołykami. Naszym celem było to, by człowiek mógł podejść i stanąć koło psa, który będzie nadal zainteresowany nie nim, a smakołykami. Następnie Charlie miał w podobny sposób spotykać się z „groźniejszymi” osobami, czyli należało podnieść intensywność bodźca. Następnie poleciłem McDonaldom moją tajemną broń – kantarek. Nie było żadnej gwarancji, że zdziała cuda, ale warto było spróbować. W końcu to właśnie kantarek doskonale sprawdzał się przy treningu psów dotkniętych przypadłościami lękowymi, więc czemu nie miałby pomóc Charliemu.

Mniej niebezpiecznemu psu nałożyłbym kantarek własnoręcznie, jednak tym razem wolałem, aby to właściciele nakładali go sami, stosując się do wskazówek, jakich im udzieliłem. Nie ukrywam, że poczułbym się znacznie pewniej, gdyby kantarek został już założony, co pozwoliłoby znacznie pełniej kontrolować Charliego. Jessie uklękła i przytrzymała głowę psa. Kiedy czule do niego przemawiała, John założył mu pasek na szyję, dopasowując go do jej obwodu, następnie założył drugi pasek na kufę, by pies mógł otwierać i zamykać pysk, a także ziać. Wolny koniec zwisał luźno, wyciągnąłem więc rękę, aby chwycić zań i zademonstrować, jak działa kantarek. Na zamiarach się skończyło, bo nie zdołałem nawet zbliżyć ręki do paska, kiedy Charlie wystartował z szybkością błyskawicy, zatapiając zęby w grzbiecie mojej dłoni. Atak trwał nie dłużej niż ułamek sekundy. Poczułem tępy, nieprzyjemny ból. Pozytywną stroną całego incydentu było to, że właściciele psa stali się bardziej czujni. Na szczęście kantarek był dopasowany i można było liczyć na jego pozytywne działanie. Ścierając krew z dłoni zauważyłem czerwony punkcik na paznokciu kciuka, najwyraźniej tworzył się tam krwiak. Tak, wizytę Charliego miałem zapamiętać na dłużej. Wzięliśmy go na smycz i wyszliśmy bocznymi drzwiami na ulicę. Było przyjemne majowe popołudnie. Niemal natychmiast po wyjściu z gabinetu Charlie postanowił pozbyć się kantarka. Zdrapywał go łapami z pyska, tarł głową o ziemię, miotał się jak ryba na haczyku.

– Kantarek często na początku budzi pewne opory – wyjaśniłem. – Wystarczy jednak, że przejdziemy się kawałek, a protesty miną. Chodź Charlie, idziemy – rzuciłem pewnym siebie tonem, i pomaszerowałem chodnikiem, w nadziei, że pies posłusznie pójdzie za mną.

Zatrzymałem się na chwilę i spróbowałem zmusić psa do zajęcia pozycji siad, pociągając odpowiednie paski, ale zwyczajnie odmówił. Natychmiast zaczął parskać i sapać, a jego mięśnie stężały. Widziałem, jak jego policzki nadymają się miarowo, jak gardło jakiejś potwornej żaby, na koniec zaczął się ślinić. Przez chwilę usiłowałem go zmusić, by usiadł, ale jego stan tylko się pogorszył.
– Może jednak pan go poprowadzi? – zaproponowałem Johnowi. – Pewnie złości go, że prowadzi go ktoś obcy.

Teraz John prowadził Charliego, ale niewiele to zmieniło w zachowaniu psa. Nadal się szarpał. Na koniec wszyscy daliśmy za wygraną – wszyscy z wyjątkiem Charliego. Zgromadziliśmy się wokół psa, dyskutując zawzięcie, w którą stronę powinniśmy pójść. John chciał przekazać mi smycz, ale czy to on podawał ją nieudolnie, czy ja się zagapiłem, nie wiem, ale smycz upadła na ziemię. Dalsze wydarzenia rozegrały się niewiarygodnie szybko, choć wydawało się, że czas stanął w miejscu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie możemy zostawić psa bez kontroli, bo tuż obok znajdowała się ruchliwa autostrada. Ktoś musiał podnieść leżący na ziemi koniec smyczy. Ja miałem najbliżej, ale czy mogłem to zrobić bezpiecznie. Z drugiej strony muszę to zrobić szybko. Myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy schylałem się po smycz. Charlie, równie szybki jak przed chwilą w moim gabinecie, wystartował do mojej ręki, ale chybił dosłownie o włos. Niemal czułem na skórze dotyk jego potężnych szczęk.
– Charlie, dlaczego to zrobiłeś? – zapytał John z wyrzutem, schylając się po smycz leżącą nadal na ziemi.

Już trzymał jej koniec w dłoni, kiedy Charlie wystartował ponownie. Tym razem nie chybił, a na dłoni Johna pojawiała się rana długa na parę centymetrów. Zrobiło mi się żal Johna. Charlie nadal był mniej więcej wolny. Teraz Jessie spróbowała podnieść smycz, i jej na szczęście się udało. Odetchnąłem z ulgą, bo Charlie właśnie ruszał na mnie z odpychającym wyrazem pyska. Jessie, trzymając smycz dosyć luźno, przemawiała do psa tak, jak przemawia się do krnąbrnego trzylatka, który właśnie pomazał ołówkiem ścianę. Zamarłem w bezruchu i sucho nakazałem jej przytrzymać psa mocno na skróconej smyczy, co też zrobiła. Teraz mogłem zająć się ręką Johna. Wymagała nałożenia opatrunku, poleciłem więc Jessie zamknąć psa w samochodzie i udałem się z Johnem do mojego gabinetu. Obiecałem, że szybko wrócimy. Oczyściłem ranę i nałożyłem opatrunek, radząc mu, aby podjechał do szpitalnego ambulatorium, gdzie zostanie mu udzielona fachowa pomoc, zeszyją ranę, podadzą antybiotyk i zastrzyk przeciwtężcowy, ale odmówił.

Kiedy dochodził do siebie w moim gabinecie, odbyliśmy szybką konferencję na temat psa. John wyjaśnił mi, że jego uczucia do psa nie są tak ciepłe jak żony, wręcz przeciwnie, żywi całkiem poważne obawy co do ich bezpieczeństwa w jego towarzystwie. Rozmowę przerwało pojawienie się Jessie w bocznych drzwiach. Według niej wydarzenia tego popołudnia niesłychanie przygnębiły Charliego, ale teraz już czuje się lepiej, siedząc w znanym sobie samochodzie. Zostawiliśmy go tam tego popołudnia. Siedzieliśmy w moim gabinecie, rozmawiając, Jessie ponowiła propozycję popracowania nad zachowaniem Charliego.
– Ale doktorze, czy nie ma jakichś leków, które by mu pomogły? – dopytywała się.
– Tak, są pewne leki. Możemy wypróbować lek znoszący lęki, który mógłby zablokować jego instynkt walki lub ucieczki. Nie sądzę, aby leki mogły całkowicie uzdrowić Charliego, ale pomogą mu uspokoić się nieco, a w jego przypadku trzydziesto-, pięćdziesięcioprocentowa poprawa to już coś.
– Może je pan przepisać? – zapytała z nadzieją.
– Oczywiście, że tak, ale musi pani zrozumieć jedną rzecz – Charlie nigdy nie będzie zupełnie normalnym psem. Leczony czy nie, zawsze będzie stanowił zagrożenie dla obcych. Miejmy nadzieję, że spora dawka ruchu, trening posłuszeństwa, niskobiałkowa dieta i odpowiednie leki razem dadzą tę pięćdziesięcioprocentową poprawę.
– Każda poprawa będzie sukcesem – zapewniła mnie – ale zdaję sobie sprawę z tego, jak musimy być ostrożni.

Na tym się rozstaliśmy. Jessie zaopatrzona w instrukcje i leki, z Charliem u boku, John z opatrunkiem na dłoni i ja z dziurą w kciuku. Patrzyłem, jak wyjeżdżają z parkingu, medytując nad przyszłością Charliego. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu Charlie zareagował lepiej niż się spodziewałem. Jakieś cztery miesiące później prowadziłem kolejną konsultację telefoniczną – oni byli równie zdumieni jak ja – poprawa wynosiła około osiemdziesięciu procent. Jesteśmy w kontakcie do dziś, zgłaszają się regularnie po recepty na leki dla psa. W wypadku dolegliwości o podłożu lękowym trzeba koniecznie wiedzieć, że nigdy nie mijają bez śladu. Można najwyżej złagodzić ich objawy. Najlepsze, co możemy zrobić, to obniżyć poziom lęku oraz prowadzić odczulanie, które właściwie nigdy się nie kończy. Nasze działania można by porównać do działań ściśle medycznych w przypadkach alergii, którą znosimy poprzez podawanie zastrzyków odczulających. Możemy na przykład znieść objawy alergii na ukąszenie pszczoły za pomocą zastrzyków. Kiedy jednak przestaniemy je podawać, alergia powróci z całą mocą przy pierwszym ukąszeniu owada. Podobnie jest z lekami. Objawy wracają, jeśli tylko przerwać leczenie.

Skoro u Charliego wystąpiła tak znacząca poprawa, to można by sądzić, że każdego psa uda się wyprowadzić na prostą. U wielu psów, które leczyłem, rzeczywiście następowała tak znaczącą poprawa, że właściciele uznawali je za całkowicie wyleczone. Znaczyło to jednak tylko tyle, że teraz psy zachowywały się o tyle lepiej, że drobne uchybienia w ich zachowaniu wydawały się właścicielom nieistotne. Wystarczyło jednak zadać parę szczegółowych pytań, aby przekonać się, że problem do końca nie zniknął.

Przykro patrzeć, jakie spustoszenie w psychice psa sieje niewłaściwe traktowanie w okresie wczesnoszczenięcym. Wszystkie zaniedbania, niemiłe przygody i traumatyczne doświadczenia odciskają trwały ślad w umyśle zwierzęcia. Ślad, który nigdy nie ulega zatarciu. Nasilenie i forma reakcji lękowych zależy do pewnego stopnia od samego psa i jego zdolności do radzenia sobie z lękiem, a w dużym stopniu od reakcji właściciela na zachowania psa. Człowiek mimowolnie może stymulować reakcje lękowe, nagradzając je, kiedy podejmuje działania mające na celu uspokojenie zwierzęcia. Wielu ludzi reaguje nerwowo, potęgując niejako zdenerwowanie psa. Zdenerwowanie człowieka to dla niego sygnał, że należy spodziewać się rzeczy niemiłych, w tym przypadku więc zdenerwowanie właściciela udziela się natychmiast jego psu. Niesłychanie ważną częścią programu naprawczego – niezależnie od tego, czy pies jest agresywny, czy nie – jest nauczenie właścicieli spokojnych reakcji i dawania psu jasnych instrukcji, zamiast przekazywania mu swoich lęków.

Rozumie się samo przez się, że najlepszym sposobem radzenia sobie z agresją o podłożu lękowym jest zapobieganie jej powstawaniu. Wystarczy tak niewiele, aby rozwiązać problem na całe życie. Trzeba tylko uczyć szczenię w pierwszych tygodniach życia prawidłowych reakcji i zapewnić mu odpowiednie warunki rozwoju, i to jeszcze zanim otworzy oczy. W pierwszych dniach życia szczenię być może nie widzi i nie słyszy człowieka, ale węchem i dotykiem już rozpoznaje jego obecność. Pozytywne doświadczenia z tego okresu procentują w przyszłości. Każdy, kto nie czuje się na siłach i nie ma czasu zająć się szczenięciem, powinien dobrze przemyśleć decyzję o wzięciu go pod opiekę. Właściwe zajęcie się szczenięciem to poważne wyzwanie. Można oczywiście wziąć już wychowanego psa ze schroniska, chociaż i tu warto najpierw zapytać o radę kogoś bardziej doświadczonego, aby nie trafić na takiego Charliego i zawczasu zapewnić sobie minimum bezpieczeństwa.

wydawnictwo GALAKTYKA: www.galaktyka.com.pl
Fragment [z:] Nicolas Dodman, "Pies, który kochał zbyt mocno".

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie