Opowiadania: Postrzępione uszy, psie tragedie i pięć lat spokojnego życia

„Im bliżej poznaję ludzi, tym bardziej szanuję zwierzęta”- Jerzy Pfeffer

Żyli jak „pies z kotem” – w jednym kojcu Zabawa psa z kotem. Pies udaje, że gryzie, kot „wygraża” łapką bez pazurków On nie jest sierotą, ma sprawne łapy, uszy w całości i nigdy nie zaznał ludzkiego okrucieństwa. Oby już tak zostało...

Życie tego psa rozpoczęło się i zakończyło zdarzeniami, na które określenie „makabryczne” jest raczej zbyt łagodne. Czy pies mniej boleśnie przeżywa swoje tragedie niż człowiek? Czy pies odwdzięczy się za dobre lub złe traktowanie tak samo jak homo sapiens? Nie sądzę. Zresztą, osądźcie sami.

W małej miejscowości koło Gdańska, w 1999r przyszedł na świat mały piesek. Ojcem był pewien „pędziwiatr”, dorodny owczarek kaukaski, a matką piękna wilczyca, która skończyła swój żywot wraz z narodzinami szczeniaka, który w dodatku przyszedł na świat z lekkim niedowładem tylnych kończyn, a niedługo potem wielki kocur poobgryzał mu uszy. Osieroconego pieska wziął na „wychowanie” mój kolega. Starał się najlepiej jak potrafił, ale wiadomo – szczeniakowi nikt nie zastąpi prawdziwej mamy. Tylko ona potrafi poprawnie nauczyć malucha, jak „być psem”. Toteż mały kudłaty stworek z postrzępionymi uszami nie przyswoił sobie niektórych podstawowych psich nawyków...

I cóż w tym nadzwyczajnego? Historia jakich setki! – powie ktoś, znudzony opisywaniem psiego życia, które przecież „wszyscy tak dobrze znają”. Cóż, może byłoby lepiej, żeby była to historia „jakich setki” i żeby nikt o niej nie musiał czytać, wszystko wiedząc z góry. Problem tylko w tym, że dopiero teraz opowieść się zaczyna. Do kolegi przyjechali goście. Przyjechali na grilla, z dziećmi. A dzieci, jak to dzieci, zostawione same, wymyśliły sobie zabawę. Postanowiły przeprowadzić egzekucję. Złapały nieszczęsnego pieska i w ramach zabawy powiesiły go na szubienicy, skonstruowanej ze znalezionego w ogródku drutu. Tyle, że powiesiły nieszczęsne zwierzę nie na niby, tylko całkiem „na serio”. Ktoś w końcu zauważył te „niedzielne igraszki” (polecam obejrzenie filmu w reżyserii R. Glińskiego z 1983 roku, doskonale obrazuje ten temat) i odczepił na wpół uduszonego psiaka od stryczka. Kilka miesięcy potem, jako świeżo upieczeni właściciele ogródka dostaliśmy prezent. Wspomniany canis familiaris stał się naszą własnością. Kolega, starszy poczciwy człowiek, opisał nam całe psie dzieciństwo, nie pomijając makabrycznych szczegółów...

Kiedy byłem małym dzieckiem, widziałem, jak do moich Rodziców przychodził w odwiedziny pewien człowiek i wygadywał „niestworzone rzeczy”. Pozwalano mu na to, cierpliwie czekając, aż się „wygada”. Dlaczego? Wyjaśniono mi dużo później, że w czasie wojny był on naocznym świadkiem okrutnej zbrodni, popełnionej na jego rodzinie. Człowiek ten żył przez wiele lat na wpół obłąkany. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy nasz pies, przywiązany przeze mnie po raz pierwszy (i ostatni) na sznurku i zostawiony na chwilę, dostał nagle ataku „psiej histerii”. Nigdy przedtem ani potem czegoś takiego nie widziałem. I nigdy już go nie zostawiłem uwiązanego. Jestem przekonany, że silne przeżycie z dzieciństwa zostawia ślad na całym życiu nie tylko człowieka, ale również psa i mogło być jedną z przyczyn późniejszych tragicznych wydarzeń.

Sympatyczny, kudłaty piesek był wesoły i z wyjątkiem „uczulenia” na drut, częściowo bezwładnych tylnych łapek i śmiesznych, postrzępionych uszu nie było po nim widać, że coś jest nie tak. Dopiero teraz, gdy obserwuję zachowanie jego następcy, „normalnego” psa (tzn. takiego, nad którym nikt się w dzieciństwie nie znęcał), widzę że wtedy sporo w jego zachowaniu było „nie tak”. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale sprawiał wrażenie, jakby miał jakąś nerwicę. I pewnie miał, czy to w końcu takie dziwne?

Piesek przyzwyczaił się do naszej rodziny, a my do niego. Powoli wyrastał na dużego psa, w jednym kojcu z... kotem. Bawił się ze swoim małym przyjacielem doskonale, pomimo kompletnie różnych i sprzecznych ze sobą gestów „mowy ciała”. I tak, np. „pacnięcie” łapą oznacza u psa przyjaźń, a u kota atak. Ale pies nigdy nie ugryzł tego kota, a kot nie podrapał tego psa. Potrafiłem godzinami stać i patrzeć na ich wesołe harce, nieomal pękając ze śmiechu. Zdarzało się, że kot wyjadał psu suchą karmę z miski i popijał wodą, a w „odwecie” pies wcinał „kite-kat” i popijał mlekiem.

I co w efekcie? Żadnych pretensji, pełna zgoda. Zabawa w ogródku zaczynała się zazwyczaj tak, że brałem kota i kładłem na trawie, w „zasięgu” psa. Kot nie uciekał, a pies nie szczekał, tylko rozpędzał się i przebiegał „przez kota”, udając że go tratuje. Potem udawał, że gryzie, a kot tulił uszy, syczał i machał łapką ze schowanymi pazurkami, udając że atakuje. Kiedy wreszcie „mruczek” miał dosyć tych zapasów, szedł w starannie wybrane przez siebie zagłębienie w ogrodzeniu i wtedy dopiero zaczynał się prawdziwy „cyrk”. Wysuwał łapkę przez szczelinę, do której nie mieścił się psi nos, a pies „szalał”, usiłując bezskutecznie wyciągnąć kota z kryjówki. Najzabawniejsze było, gdy kot klepał psa łapką po nosie, wciśniętym w szczelinę. Oczywiście bez pazurków. I pewnego dnia kot znikł. Nie zobaczyliśmy go już nigdy...

Pies stracił towarzysza zabaw. Trzeba było wtedy szybko sprowadzić mu drugiego „kompana”, raczej psa, nie kota. Obecność drugiego zwierzęcia zapobiegłaby najprawdopodobniej późniejszemu nieszczęściu. Uznaliśmy jednak, że nie stać nas na opiekę nad dwoma podopiecznymi. Pies zostawał sam przez większość dnia i nocy. Czuł chyba jednak, że traktowany jest jak członek rodziny. Miał w zanadrzu pewną „sztuczkę”, zarezerwowaną wyłącznie dla „członków stada”. Pomimo na wpół bezwładnych tylnych łap potrafił odrobinkę na nich podskoczyć. Zaledwie kilka centymetrów, na przywitanie. W stosunku do obcych był „szczekliwy”, ale po bliższym przyjrzeniu się sprawiał wrażenie wielkiego tchórza. Wystarczyło zrobić krok i już „zwiewał”. Myśleliśmy że jest faktycznym psim tchórzem, gdyż jedynymi stworzeniami przed którymi nie uciekał na spacerze były... kury. Jakże to było błędne! Zaatakowany przez większego psa potrafił dać odpowiednią „odprawę”. W obronie członka rodziny (stada) potrafił tak groźnie szczeknąć, że człowiek, który już wyciągał rękę na przywitanie, cofał ją. Większość swojego życia spędzał w dość sporym ogródku, w którym oprócz chwastów rosło również kilka drzew owocowych. Do swojej dyspozycji posiadał ocieplaną budę, w której zazwyczaj cały dzień spał, w nocy zaś „czuwał” na zewnątrz. Do budy w dzień nie potrafiły go zapędzić prawie żadne warunki pogodowe – nawet burza z piorunami, ulewny deszcz czy śnieżyca. Wyjątkiem była... mżawka. Gdy padał „kapuśniaczek”, można było godzinami patrzeć się na jego śmieszną minę, kiedy drzemał z mordą „rozpłaszczoną” przy wejściu do swojego „domku”. Myślę, że przez te pięć lat spędzonych wśród owocowych drzew nasz kudłaty przyjaciel był z nami szczęśliwy. Ale żadne szczęście nie trwa wiecznie, nawet psie...

Do jednych z najbardziej przykrych objawów wspomnianej „nerwicy z dzieciństwa” należało gryzienie ogona. Ale nie takie zwykłe „gonienie za ogonem”, powodowane samotnością (choć wydaje mi się, że samotność mogła być katalizatorem tego, co się później stało), tylko gryzienie z całej siły, do krwi. Początkowo zdarzało się to tylko przy jedzeniu i gdy się stało i pilnowało, można było zapobiec większym zranieniom. Ale problem zaczął pojawiać się częściej i kilkakrotnie trzeba było opatrywać rany.

Po kilku latach braku faktycznego wypoczynku postanowiliśmy wyjechać na kilka dni, zostawiając psa (którego nie można było nigdzie zabrać, bo nawet krótka podróż do weterynarza była problemem) pod dobrą opieką, z zapasem jedzenia. Nic się nie stało, po przyjeździe witał nas jak zawsze, tylko trochę wyżej skakał. Chyba z radości... Rok później – podobnie. Dwa lata później, uspokojony poprzez „prawo serii”, wyłączyłem na dwa dni telefon komórkowy. I właśnie wtedy stała się tragedia. Telepatia? Pod naszą „telefoniczną” nieobecność, pies zupełnie bez powodu ugryzł się w ogon tak mocno, że wdało się silne zakażenie i gangrena. Nawet błyskawicznie wezwany weterynarz nie mógł nic zrobić. Nie opiszę szczegółów tych psich męczarni, nie jestem w stanie. Powiem tylko, że nigdy więcej nie narażę, ani rodziny ani siebie, ani przede wszystkim żadnego PSA na coś takiego, co zdarzyło się wtedy. I od tamtego czasu wierzę, że pomiędzy psem i właścicielem istnieje niewidzialna więź, osłabiona może tylko przez zbyt krótki łańcuch, głodzenie, bicie... Wierzę, że pies potrafi przyjść na grób właściciela i tam dokonać żywota, bo o mało nie zostałem świadkiem odwrotnej sytuacji.

W zachwaszczonym ogródku, wśród owocowych drzew, w ocieplanej budzie mieszka pies. Jest bardzo podobny do swojego poprzednika – też białawy i kudłaty. Z otworu drugiej, podobnej budy wychyla łeb jego wesoły towarzysz, kompan do zabawy. Ani jeden, ani drugi nie doświadczył w dzieciństwie okrucieństwa, a mama uczyła każdego z nich „psiej kindersztuby”. Tu również nie zaznają krzywdy, a ich opiekunowie postarają się dopilnować, aby spokojnie dożyły późnej starości. Kochajmy naszych mniej lub bardziej kudłatych psich przyjaciół, póki żyją, kochajmy przynajmniej niewielką częścią tego uczucia, którym nas obdarzają!
Wszystkie opisane tu zdarzenia są autentyczne.

Michał Emler

http://www.naszemiasto.pl/pies/tresc/535908_360_7.html

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie